Nigdy nie wiadomo jaki stwór czycha na nieznanych planetach.
Kapitana Stargate’a pożarł kamień. Zwykły, normalny głaz granitu. Kapitan usiadł na nim zmęczony długą wędrówką. Przedzieraliśmy się przez tę cholerną dżunglę na DC14 od kilkunastu godzin i kapitan się po prostu zmęczył. Się nie ma co dziwić: dżungla jak dżungla. Taka sama jak na Ziemi, tylko rośliny mają inne kolory, liście inny kształt. No ale to w końcu inna planeta. Rok temu odkryli ją ci z NASA w gwiazdozbiorze Oriona. No i polecieliśmy. A potem ta cholerna dżungla, kapitan zmęczony, usiadł i go pożarło. A dokładniej to wessało. Taki był dźwięk jak przy siorbaniu zupy normalnie. Stargate krzyknął z zaskoczenia i tyleśmy go widzieli. Stanęliśmy jak wryci z chłopakami, bo w końcu jak to, kurna, kamień żre ludzi? Najgorsze, że kapitanowi wypadałoby pomóc, a każdy bał się podejść. Strzelaliśmy do skały z laserów, ale nic to nie dało. Skała jak skała: troszkę odparuje i tyle, a nasze lasery mają za małą moc.
W sumie wyprawa była przygotowywana naprędce z okazji 100 rocznicy lądowania na księżycu czy coś. Posłali nas czterech. Niby, że czterech wystarcza, bo się ubezpieczają i jakoś tak parzyściej jest. Dowódcą został kapitan Stargate. Stary wyjadacz kosmiczny. Czterdziecha na karku, na liczniku miliony kilometrów. To miał być jego ostatni lot. No i był, hehehe! Był pilotem – mechanikiem, ale pilotować umieliśmy wszyscy. Jakby co, oczywiście. Drugi rangą był biolog – geolog w jednym major Schwarzwald. Ten to miał dopiero śmierć! Opluł go jakiś motyl. Nie ma się co śmiać! Idziemy przez łąkę załamani śmiercią Stargate’a a tu kolorowy motyl. Owszem, większy jak nasze ziemskie, ale jaki śliczny! No i Schwarzwald jako naukowiec, chciał go złapać, zbadać i na koniec szpilką do deseczki… Nie zdążył. Machnął siatka na motyle raz. Machnął drugi. Motyl, zamiast uciekać, jak to robią wszystkie normalne motyle, zrobił koło i podleciał blisko naszego biologa, a potem plunął mu w twarz. Schwarzwald zawył, chwycił się za twarz i upadł na kolana. Darł się tak wniebogłosy, aż bębenki w uszach pękały. Obaliliśmy go z porucznikiem na ziemię i chcieliśmy polać mu twarz wodą, by zmyć jad, ale jak tylko oderwaliśmy ręce majora od… Twarzy to on nie miał… Zamiast oczu, nosa czaszki ziała nadtopiona kwasem dziura. W każdym razie pomagać już mu nie musieliśmy. Cholerny motyl! Cholerna planeta! Postanowiliśmy z porucznikiem natychmiast wracać na statek i spierniczać z tej cholernej DC14 ile mocy w silnikach. Porucznik wyciągnął laser z pochwy, odbezpieczył i zapowiedział, że będzie strzelał do wszystkiego co się tylko rusza.
Właśnie! Zapomniałem opowiedzieć o poruczniku! Dodali nam wojskowego do załogi. Tak na wszelki wypadek, jakby jakieś małe zielone ludziki chciały nam zrobić krzywdę. Pokazywał nam potem jak używać granatów atomowych, jak strzelać z lasera i z działa fonicznego. I kij mu w oko, skoro jakoś nam to nie pomogło. Sorry! O zmarłych się źle nie mówi. Porucznik umierał okrutnie. Biedny skurczybyk. Młody taki komandos był. Kovalsky się nazywał czy jakoś tak. W każdym razie uciekaliśmy w kierunku statku. Po drodze było jezioro. Nauczeni doświadczeniem nie mieliśmy zamiaru płynąć wpław, chociaż byłoby najkrócej. Dla bezpieczeństwa własnego postanowiliśmy obejść wodę (Wodę? Ciort ją wie.) dookoła. Na środku jeziora rósł piękny, wielki czerwony kwiat. Przypominał troszkę nasze róże, ale był wielokrotnie większy! „Ciekawe – pomyślałem – jak ta cholera się odżywia. Je ryby?” Wkrótce się przekonałem. Biegnący przede mną porucznik wydał nagle z siebie krzyk a potem przeciągłe rzężenie. Biegnąc wszedł na wielki okrągły liść, z którego końców wystawały kolce. Mnóstwo kolców… Wyglądał jak pierniczona rosiczka! Liść zamknął się błyskawicznie i usłyszałem gruchot łamanych kości. Potem porucznik zamilkł. Nie wiem, czy już był martwy, czy jeszcze nie. Liść tymczasem razem z uwięzionym porucznikiem wsunął się pod wodę… Ostatnią drogę dzielnego komandosa Kovalsky’ego do podziwianej przeze mnie chwilę wcześniej wodnej rośliny znaczyły bąbelki powietrza.
A ja? Ja byłem lekarzem i astrofizykiem. Mój dziesiąty lot międzyplanetarny. Zgodziłem się być Kolumbem na DC14. Zachciało mi się tych pięciu minut sławy. Och, gdybym wiedział, co mnie czeka! Gdybyśmy wszyscy wiedzieli. Ale oni już nie żyją, a ja z nich wszystkich umieram najgłupiej. Sto metrów od włazu do naszego pojazdu wpadłem w ruchome piaski. Siedzę zagrzebany po pierś w sypkich ziarenkach i wiem, że nie mam szans. Cholerna DC14!
Polub to:
Podziel się:
Ten felieton opisuje wyłącznie subiektywny punkt widzenia jego autora.
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 2.5 Polska.